Wycieczka
po prawej stronie Warszawy.
Spokojny,
piękny dzień. Pierwszy tak gorący w tym roku. Temperatura na termometrze z
uśmiechem pokazuje 30. Jest 3 Maja - święto narodowe.
Majówka.
Wszyscy na
wywczasie. Nawet mąż i własne dzieci wyjechały, nie wspominając już o tysiącach
innych warszawiaków.
A ja słomiana
wdowa.
Obudziło
mnie rano jakieś bimp i przetarłam oczy muśnięte porannym słońcem, chwyciłam za
telefon. Sms od męża, chłopki już smażą naleśniki. Nawet jak ich nie ma to i
tak mnie budzą. Cicho jakoś bez nich.
Piję ciepłą
kawę i zjadam już starawy chleb obsmażony w jajku. Oglądam serial na Netflixie
i przeglądam Internet. Kurde nikt mi nie przerywa, dziwnie jakoś. Robię kilka
prań i nagle cud. Ujrzałam dno kosza na pranie. Uwierzcie mi, to na prawdę zdarza
się rzadko, raz góra dwa razy do roku.
Dobra dosyć
tego leżenia.
Założyłam
szorty, luźny T-shirt, edpadryle, kapelusz, wzięłam kocyk i butelkę wody w
koszyk na rowerze. Trawniki i ławki w parkach pełne wystawionych do słońca
twarzy. Bez pośpiechu swoim własnym tempem przejechałam Pragę wzdłuż i wszerz.
Pięknie tu, tylko ludzie jacyś obcy, nieprzyjaźni. Wychodzą z domów „pobujać
się” po okolicy, siedzą znudzeni na krawężnikach, kopią puszkę po piwie.
Szukają przygody i wrażeń.
Szare
kamienice, którym udało się ocaleć od bomb zaniedbane przez mieszkańców w
promieniach słońca zachwycają i straszą jednocześnie. Tradycyjna architektura
spotyka się z nowoczesną, śmieszy to i przeraża. Kolorem świecą zabawne murale.
Leniwce
leniwie czekają na „pyzy i flaki gorące”, a wycieczka amerykańskich nastolatków
patrzy na nich zdziwiona. Idą dalej chodnikiem po rozbitych szklanych butelkach
i stercie śmieci z wczoraj. Wyciągają iphony i łapią obrazy zrujnowanych
kamienic. Komentują lekko przestraszeni. Tam powiewa flaga Polski a tu brudna,
porwana firanka dynda w oknie. Zagruzowane podwórka odpychają zapachem i
widokiem.
Czy taką
Warszawę chcemy im pokazywać? Czy my chcemy ją taką oglądać?
Smutno mi,
kiedy patrzę.
Jadę nad
Wisłę, długa ścieżka rowerowa wzdłuż brzegu każe mi jechać coraz dalej. Pary trzymają
się za rękę i przytulają na ławkach bez względu na wiek. A w krzakach czai się pełno
niezidentyfikowanych śmieci, butelek i bóg wie czego jeszcze.
Jesteśmy
samo destrukcyjni.
Mijam Zoo i
kolejkę na kilometr. Przebijam się pomiędzy wózkami, rowerami, balonami, watą
cukrową i ludźmi, którzy całą zimę nie widzieli zwierząt w klatce. Co mnie podkusiło, żeby jechać tą drogą?
Wracam na swoje śmieci, małe osiedle, które przypomina mi rodzinny Płock. Ulubiona lodziarnia, apteka, bazarek, park, poczta. Wszystko tu jest. Nie potrzebuję reszty Warszawy. Warszawa nie jest "moja". Chociaż rozliczam się tu z Fiskusem i mieszkam od 10 lat.
W sercu jest jedno miejsce na "dom" i zastanawiam się, ile jeszcze upłynie lat zanim poczuję, że to tu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz